Strona:Józef Piłsudski - Moje pierwsze boje (1925).djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

Wypalamy tymczasem ostatnie papierosy, za chwilę w marszu, zgodnie z rozkazem, palić nie będziemy. Nareszcie Kasprzycki z meldunkiem, że wszystko gotowe. Ruszamy z opóźnieniem, co najmniej godzinnem. Idziemy lasem. Przed sobą widzę żwawo poruszającą się szpicę. Ale co to? Idąc tuż skrajem drogi, najbardziej ubitą ścieżką, zaczepiem o coś. Doprawdy nogi ludzkie! Uderzam po nich szpicrutą. Z krzaków wyskakuje naprzód jeden, potem drugi żołnierz — obaj zaspani.
— Co to jest? Skąd to, obywatele? — pytam.
„Z piątego bataljonu“, odpowiadają nieśmiało.
— Cóż tu robicie?
„My? Na straży.“
Wpadam w pasję. „Kulą w łeb — syczę — za taką straż! Spać się im zachciało, gdy od nich zależy całość oddziału. Łajdaki! Precz, do swojej kompanji, będziecie surowo ukarani.“
Ba, po kilkudziesięciu krokach spotykam to samo, nowa para we śnie pogrążona. Nigdy nie biłem w ciągu wojny żołnierza. To był jedyny raz, którego się dotąd wstydzę. Budziłem chłopców uderzeniem silnem nogą, dusiłem się wprost z wściekłości.
Po obudzeniu już piątej pary spotykam komendanta kompanji.
— Co robicie, obywatelu? Wszyscy wasi ludzie śpią, jak zabici!
„Ach! Komendancie! — mówi — biegam ciągle i budzę, tak są zmęczeni, że ledwie zostawić, a za chwilę już wszystko śpi.“
— To kazać im chodzić, do licha, a nie stać na miejscu! Nigdy z was nie będzie dobry oficer! Zebrać tę bandę i doczepić do końca kolumny V-go bataljonu. Czy i tam u rozwidlenia tak samo śpią?
Oficer tłumaczy się jeszcze. „Nie, tam nie śpią“. Kawalerzyści podjechali trochę dalej i w tej chwili meldowali, że nic nie słychać. „Wszystko spokojnie“.
Dawno to było, a jednak dotąd nie mogę zapomnieć tego wrażenia i tej chwili. Dotąd na dnie duszy leży jakby żal jakiś do V-go bataljonu, pomimo że dziesiątki razy zmazał swą winę walecznością i doskonałem żołnierskiem zachowaniem.
Mijamy rozwidlenie dróg, ostatnią placówkę z kilku konnych i wkraczamy wreszcie na drogę niezabezpieczoną. Co do mnie,