chwyceni, że jesteśmy tak blisko od Krakowa, nikt nie chciał rozumieć, że kto wie, czy i teraz nie jesteśmy wśród nieprzyjaciół. Zerwałem się, by przerwać ten majówkowy nastrój.
Nakazałem zbiórkę bataljonom. Obszedłem wszystkie, z piątym rozprawiłem się ostro za spanie na forpocztach pod Uliną. Kazałem wszystkim być na pogotowiu do marszu, nie czynić żadnych hałasów, nie rozpalać ogni, oficerom być przy swoich oddziałach.
Bezwiednie jednak i sam poddawałem się poczuciu względnego bezpieczeństwa. Dotąd straże wystawione na skraju lasu nie doniosły o niczem podejrzanem, narazie nie spostrzeżono żadnego ruchu. Doprawdy, czy nie sen to był cały dzień wczorajszy z tą piekielnie nużącą nocą?
Zaczynam myśleć, co mam robić dalej. Przedewszystkiem, pójdzie naprzód patrol ułanów, wprost drogą na Michałowice, do Krakowa. Jeśli nie spotka Moskali, to ostrzeże najbliższe forpoczty, by nie strzelano do nas, gdy ujrzą kolumnę piechoty, zbliżającą się do fortecy. W dziesięć minut potem awangarda-kompanja piechoty, a gdy do niej nikt strzelać nie będzie — reszta w kolumnie, szosą do Krakowa. Tak będzie najlepiej.
Dałem odpowiednie rozkazy, pomimo, że wydawały mi się one trochę ryzykownemi.
Przewodnicy zaczęli błagać, bym ich puścił do domu. Zapłaciłem im sowicie, jeden z nich wyprosił nawet starego, siwego konia od kuchni, który zaczął kuleć w drodze. Zapowiedziałem, że pójdą sobie wtedy, gdy my ruszymy dalej, do tego czasu pozostaną pod strażą, pod którą byli dotychczas.
Wreszcie przyszła chwila, którą oznaczyłem zgóry, i pluton kawalerji wyskoczył na szosę, ruszając odrazu ostrym kłusem ku Krakowowi. Strzałów niema. Rzucam dalej kompanję awangardy, a w lesie wyciągam kolumnę. Czas! Na kasztankę i z lasu! Klacz lekko przeskakuje rów przy szosie, jestem na niej i — w tej chwili gwiżdże mi nad głową kula, gdzieś z tyłu za mną wystrzelona. Rzucam okiem na prawo i lewo i, doprawdy, śmiech mnie bierze.
Po szosie tam, na górze, gna mój pluton ułański już gdzieś w początkach Michałowic. Widzę, jak migają wśród domów wiejskich ich czapki, a z obu stron szosy umykają pędem na
Strona:Józef Piłsudski - Moje pierwsze boje (1925).djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.