Strona:Józef Rostafiński - Jechać, czy nie jechać w Tatry.djvu/11

Ta strona została przepisana.
5

łen uroczystej grozy. To sześć uderzeń Zwierzynieckich dzwonów za utonionych.
Za chwil kilka, jak w kalejdoskopie zmienia się obraz. Cienie nocy kładą się na całą okolicę, a żaby wyniósłszy się z Soplicowa, rozpoczynają swoje granie. Nie mam im tego za złe, tem bardziej, że grają jak umieją, swoim własnym językiem, wcale się go nie wstydząc... To mój Kraków!
Nikomu jednak za złe brać nie można, że w końcu czerwca myśli o chwilowym rozstaniu się ze starym, królewskim grodem. Ten potrzebuje wywieść swoje „nerwy“ i utopić je w morzu, tamten wypłukać żołądek „Szprudlem“, innych spotyka stokroć gorszy los wspierania, własnemi niewygodami i znacznym wydatkiem, krajowych miejsc kuracyjnych. Zresztą wszyscy przy naszym sposobie życia miejskiego potrzebują jakiegoś wypoczynku i oderwania się od codziennych zajęć. Zacząwszy od szkół trywialnych a kończąc na Akademii, wszędzie rozlega się nęcące hasło feryj. Od młodocianych główek, aż do łysin niedostatecznie siwizną przykrytych wszystko myśli tylko o wyjeździe. Marzy o nim prawnik, który rok cały ślęczał w dusznej izbie nad nudnemi aktami; myśli kupiec, który zaoszędził trochę grosza i biedny urzędnik, który jak wół uwolniony z jarzma ogląda się za miejscem dla nabrania sił nowych na rok następny. W ciągu kilku tygodni wszystko rozjeżdża się w różne strony świata. Kraków opustoszał; po ulicach przeciągają tylko stada psów,