Strona:Józef Rostafiński - Jechać, czy nie jechać w Tatry.djvu/16

Ta strona została przepisana.
10

w dół wpadli a konie stanęły, to się tak darło, że do wody skikać chciało, a przecieśmy wyjechali na sucho.“
Rad nie rad nabierasz wobec tej przemowy animuszu, najmujesz drugi wóz, każesz podesłać wysoko słomy i złożyć na niej twoje rzeczy, żeby ze szczętem nie zamokły przejeżdżając przez wodę i ruszasz. Zgodziłeś sześciu, przeprowadza cię szesnastu i każdy z pozostałych dziesięciu wyciąga rękę natrętnie, dopominając się zapłaty i zaręczając, że on cię właściwie uratował, bo wóz już się miał „wykopyrtnąć.“ Łagodzi cię kobiecy głos jakiejś gaździny, dostatnio ubranej, która też wyciąga rękę i prosi „żebyście mi też co podarowali, choćby szóstkę albo te koraliki co pani mają na szyi.“
Jak dobrze pójdzie, możesz jeszcze tego samego dnia drugą „wodę“ przejechać, zboczysz raz z trzęsionki, która ma być kiedyś żwirówką, żeby w niej nie zagrząść, w bok; przejedziesz dwa doły i jedno błoto, rzeczy ci się sypią przez głowę, masz trochę błota w koszyku z wiktuałami, guza na czole, złamany parasol i jesteś kontent że wreszcie widzisz magiczny napis „Zakopane.“
Była dziewiąta, jak wyjeżdżałeś z Nowego Targu, teraz już słońce dawno obiadowało. Ale przecież jesteś w Zakopanem. Nie wiesz tylko biedaku, że wsie góralskie ciągną się całemi milami i zaledwie za półtorej godziny staniesz we wsi właściwej.
Jest już koło czwartej. Nie sprawia ci to je-