Strona:Józef Rostafiński - Jechać, czy nie jechać w Tatry.djvu/33

Ta strona została przepisana.
27

................
Spuścił wzrok z góry i we mgnieniu oka
Wszystko, co świat ma, obejrzał z wysoka...

Tam już raz na szczycie zmieniają się odrazu warunki. Po ciężkiej walce brutalność zwyciężona ściele się do stóp naszych i składa nam hołd wszystkich swych bogactw. Wszystko, co nas niepokoiło, zmalało i stopiło się w jeden wielki, wielki i jeszcze raz szeroki obraz natury; na jego kończynach lśni się zielonia ruń, widne całe płaty lasów, wybiegających ku niebu, srebrzy się wstęga wody, ale ponad wszystko przejmuje nas najmilsza, niewypowiedziana rozkosz szerokiego widnokręgu. To jest dziś uczucie właściwe i zrozumiałe dla głęboko, estetycznie i moralnie wykształconych jednostek. Ale staje się właściwe coraz większym masom, które może nieraz bezwiednie chcą się wydobywać na wzniesione i najwyższe miejsca, czy to po schodach na miejską wieżę, czy po ścieszce na górę, czy balonem po nad górę, żeby ogarniać najszersze horyzonty. Uczucie to jest z pewnością nowożytne i ma źródło swego powstania w odmiennym nam sposobie życia od starożytności. Tamta obcowała ciągle, nawet w miastach, które były ogrodami, z przyrodą, z ziemskim Edenem; my rodzimy się i umieramy w tych klatkach więziennych, nazywanych stolicami i miło nam wznieść się po nad ten, dziś nie Eden, ale „padoł płaczu.“
To też zanim Eden nie zamienił się w padoł płaczu, nie mogły przemówić góry do piersi ludz-