Strona:Józef Stolarczyk - Wycieczka na szczyt Gierlachu.djvu/5

Ta strona została uwierzytelniona.

przedstawia, zwykł przedewszystkiém śpiewać Te Deum. Tu na Polskim Grzebieniu śpiewaliśmy razem Venite exultemus Domino; płakał z radości, podziwiając tak wspaniałe cuda Boskie. Taką rzewnością rozczulał i budował wszystkich. Uważałem, jak górale pobożnie obok niego na kolana padli i szczerzéj może i goręcéj się modlili niż w kościele.
Liczba miłośników tych gór tak między duchownymi jak świeckimi powiększa się z każdym rokiem, czego dowodzi coraz większy napływ gości do Zakopanego. Szczególniéj od lat kilku miejsce to stanęło w rzędzie leczniczych zakładów, z tą różnicą, że nie ma tu uzdrawiających źródeł, lecz jest cudownie uzdrawiające górskie powietrze i ta swoboda, jakiéj się nie spotyka w ściśniętych ogniskach cywilizowanego świata. W bezpośredniém zetknięciu się z naturą olbrzymią i dziką człowiek nabiera sił, umysł i serce odświeża.
Poprzestając na téj wzmiance, wracam do dalszego opisu, wprzód jednak opowiem mały epizod, który się X. Pleszowskiemu zdarzył. Wybraliśmy się dawniéj razem na Polski Grzebień, a gdyśmy się pięli do góry, pod samym już prawie szczytem rzecze do mnie mocno zmęczony X. Pleszowski: Daléj już nie pójdę, bo nie mogę. Ja za nim idąc, biorę mały kamień i rzucam na bok ściany niespostrzeżenie. Kamień potoczył się na dół i zaszeleściał, a ja wtedy krzyknąłem: Uciekajmy, bo się wielki kamień na nas wali! Na to skoczył mój X. Jędrzej jak sarna i sam nie czuł, jak lekko na wierzch wyszedł. Uśmialiśmy się potém serdecznie, jak to w niektórych przypadkach strach dodaje energii.
Wypocząwszy należycie, ruszaliśmy na dół do doliny Wielkiej i stanęliśmy przy wyższym stawie, bo tu trzeba było koniecznie zanocować. Rozpaliwszy więc ogień, poukładaliśmy się pod gołém niebem na spoczynek, mając za jedyne schronienie gąszcz kosodrzewiny. Noc była pogodna, ale dosyć zimna.
O świcie nie już doliną Wielką na dół, jak to pierwszy raz się stało, lecz wprost w górę podążyliśmy na tożsamo miejsce, gdzieśmy w poprzedniéj wycieczce byli wyszli, tamtędy tylko bowiem przez ów grzbiet jest przejście do środkowéj kotliny możebne. Schodząc na dół z owego ramienia usłyszeliśmy głos ludzki obijający się o ściany turni, gdzieśmy się właśnie znajdowali. Rozglądając się zkąd głos pochodzi, ujrzeliśmy naprzeciw nas na zachodnim cyplu dwóch ludzi. Sądząc, że to węgierscy turyści, ucieszyłem się niemało i bez namysłu wprost ku nim z moimi towarzyszami zmierzałem. Sam tylko Raj, kierując się swym instynktowym zmysłem, poszedł daléj kotliną zwróconą ku północnéj stronie.
Rzeczywiście przeczucie moje nie omyliło mnie, gdyż był to profesor gimnazyalny z Lewoczy, który wyruszył na Gierlach z przewodnikiem ze Szfoły. Po wzajemném przywitaniu i przemówieniu kilku słowy dowiedziałem się, że ów pseudo-przewodnik nigdzie nie doprowadzi, bo o drodze nie ma wyobrażenia, a będąc do tego ociężałym, nie wyglądał wcale na człowieka obeznanego z turniami, co się téż późniéj jasno wykazało. Tymczasem mój Raj, niezważając na nas wcale, szedł sobie wprost pod okno Chałubińskiego, my zaś dążąc w tożsamo miejsce drapaliśmy się zachodniém ramieniem po ogromnych głazach pod górę. Węgier młody wyprzedził nas, mnie zaś nie było tak pilno, bo nie chciałem daremnie piersi zrywać. Przyszedłszy pod owe sławne okno, skierowałem się bokiem na wschód, nie zaglądając nawet do okna, aby czasu nie tracić; jakoż szczęśliwie przeszedłem przez skałę, o któréj niżéj wzmianka będzie. Raj pokazał nam kierunek dalszéj drogi i raptem gdzieś nam zniknął z oczu. Ujrzawszy ogromny szczyt przed sobą ucieszyłem się, gdyż byłem przekonanym, że dobiegamy ostatecznego kresu naszéj wyprawy. Tymczasem Raja jak nie ma tak nie ma! W tém wraca ów Węgier ze swym przewodnikiem i powiada mi: Byłem na saméj krawędzi, ciągnącéj się po nad nami, i wi-