Grudniowe słońce, dawno nic widziane, wybrało się tego poranka na wędrówkę po Cudnie w paradnej szacie skrzącej brylantami, w puszystej szubie ze świeżego śniegu. Olśniło najprzód okna fabryki wyzierające na ulicę Zakątek; przekradało się już ukośnemi promieniami z Zakątka na Lubą, barwiąc tęczą palmy zamrozu na oknach zawijalni, w której spoczywał Edwin Szaropolski snem zrezygnowanego. Pryzmatyczny, jaskrawy promień padł mu na oczy i otworzył powieki.
Rozśmiał się — po części do wesołego poranka, po części z samego siebie, czuł się bowiem złożonym w fabryce współrzędnie do nieczynnych maszyn, a śnił właśnie przed chwilą, że mydlarnia szła całą parą pod naczelnem kierownictwem panny Marusi.
Zadzwonił i oczekiwał stróża fabrycznego, który przyoblekł nowy charakter kamerdynera. Ale zamiast ciężkiego chodu Marcina usłyszał za drzwiami truchcik trzewików kobiecych i dy-