— Ależ z pana jest książę niezłomny!
— Książę??
— Tak pan wygląda.
— Raczej Bertek takby wyglądał, gdyby dzisiaj grał księcia. Ja jestem poprostu sobą.
— Właśnie dlatego pan mi się podoba. Ma pan wybitną indywidualność.
— Niczem Ludomir Burza! — zażartował Edwin.
— A nie! — zupełnie co innego. Tamten dobry do czytania, a pan... No, niech pan nie grymasi i poświęci mi dzisiaj część swego wieczoru.
— Żałuję bardzo, że dzisiaj nie mogę. Może tymi dniami, jeżeli pani nie przeszkodzę.
— Pan — mnie?! ja zawsze mam czas dla pana.
Edwin wymyślił sobie Holendra i jakieś „prace przygotowawcze“, aby grzecznie wykręcić się od spędzenia wieczoru sam na sam z panną Malankowską; takich okazji unikał tembardziej, że Marusia coraz wyraźniej okazywała zamiary syrenie. W innych okolicznościach Edwin nie broniłby się zapewne, ale tutaj fakt współmieszkania był groźny, bo brakło mu jednego tylko pocałunku, aby się zamienił na regularne stadełko. Tego zaś Szaropolski zabronił sobie stanowczo.
Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/171
Ta strona została przepisana.
— 165 —