Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/221

Ta strona została przepisana.
—   215   —

lację przez uchylenie okien na podwórze. Parę już osób wstało od stołu i powróciło znów na swe miejsca. Wszyscy gadali dużo głośniej, niż z początku biesiady, która co kwadrans traciła na stylu, staczała się do poziomu pijatyki.
Edwinowi zaś zebrało się na rozmyślanie w rodzaju stryja Joachima.
Tydzień temu, po dyskusyjnej wieczerzy u stryja, powracał tutaj o północy i słyszał zzewnątrz ten gwar pijany, w którym sam tkwi obecnie. Lepiej mu było tamtego wieczoru. Czyżby dlatego, że przed tygodniem siedział w jaskini inteligentnego zrzędy, a tu weseli się w gronie ludzi nie myślących o jutrze? — Nie — Szaropolski nie był ani społecznikiem zbyt zażartym, ani politykiem, ani apostołem, lub spiskowcem. Nie lubił tylko ludzi słabych i leniwych. A tu, gdzie okiem rzucił, napotykał jedynie te dwa typy. Ludzie ci niczego nie pożądali naprawdę — owszem: chcieli się upić. Edwin sądził, że upić się wolno tylko człowiekowi szczęśliwemu, zadowolonemu z wyników swej pracy, lub z prac zbiorowych. Ale „zapijać biedę“, jak się to nazywało w Cudnie, mogą tylko desperaci, albo ludzie słabi i leniwi. Z biedą trzeba się brać za bary, aby ją zwalczyć, nie zaś szukać sposobów zapomnienia o niej...
W tem drgnął pośród swego filozofowania. Siedzący przy nim Anglik, dziko rozbawiony,