— Któż to się z nimi tak bawi, jak kot a myszą?
— Któżby, jeżeli nic minister chodzący z prawa na lewo i z powrotem. Prawdziwe Wahadło!
— O, do licha! — pomyślał Szaropolski — gdyby to była prawda? — —
Już pierwszy szereg pochodu z czerwoną szmatą na drągu dochodził do posterunku rozmawiających. Ktoś z dalszych sąsiadów zdjął czapkę z głowy. Sąsiad bezpośredni Szaropolskiego odezwał się teraz mniej rezolutnie:
— Wie pan... chodźmy stąd — jeszcze nam każą zdejmować kapelusz przed ich czerwoną płachtą.
— Chciałbym widzieć tego, który mi każe — odrzekł Szaropolski wesoło — laskę zawiesił na kieszeni i wyciągnął przed się obie ręce, przebierając palcami w angielskich rękawicach. Zaczem i sangwinik nabrał otuchy i powrócił do jawnej postawy opozycyjnej.
Pochód mijał krótko, nadrabiając zuchwałemi minami i ochrypłą wrzawą; mógł liczyć paręset osób. Publiczność z chodników nie solidaryzowała się z nimi wcale, ani głosem, ani ruchem. Biła raczej od niej wstrzemięźliwa pogarda.
— Jak na manifestację potęgi, trochę mało — uśmiechnął się Szaropolski.
— Bo tak i w mieście; nas jest sto razy wię-
Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/236
Ta strona została przepisana.
— 230 —