tryczne figury innych pól, zielone, rudo-szare, idące w bezmiar pól podobnych, oparte tylko gdzieniegdzie o daleką wieś, siostrzanie do Znojna podobną — szereg białych domków przetkanych topolami — lub o jeszcze dalszą, błękitniejącą ścianę lasu.
— Patrz! to wszystko nasze! — mówił Joachim gorąco, a zazdrośnie.
Wskazując ręką nikłe i trudne do omówienia granice, starał się wykroić ze świata obszar należny Szaropolskim i przez nich odzyskany, owładnięty. Pośrodku tej idealnej porcji widniało gniazdo rodzinne, dosyć obszerne, jakby z chrustu uwite, najeżone zimowymi jeszcze konarami drzew starych.
Ponieważ Edwin zamilkł uważnie, lecz uporczywie, Joachim, zgadując jakieś w nim niezadowolenia, czy wątpliwości, chciał im zapobiec przez optymistyczne tłumaczenie:
— Uważasz, że tutaj zboże nieszczególnie zeszło i trochę pożółkło? — Bo przy górce piasek, a od łąki są mokradła. — A za szosą szaro, mało zasianej oziminy? — — Toć nie rozpoczęliśmy jeszcze wiosennego siewu! Zobaczysz, jak tu w czerwcu zafaluje wszystko, zagęści się. — Wiosna przychodzi wcześnie, może wiele naprawić. Nie twierdzę jednak, żeby rok zapowiadał się obfity; pierwszy po wojnie, po rabun-
Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/264
Ta strona została przepisana.
— 258 —