szedł cicho szukać służby, bo dzwonki były dopiero w projekcie. Spały jeszcze Stefka i Józia, złudzone przez dzień szary, przypuszczając, że słońce nie wzeszło. Poobudzał je starszy pan i napędził do gotowania śniadania. Spostrzegł też z niejaką uciechą, że Holender już się rusza w swoim pokoju. Edwin zaś spal twardo, bo nawet chrapał.
Joachim dał znać o sobie Holendrowi, że jest już na nogach i wkrótce spotkali się w jadalni przy kawie.
— Dzień dobry — — choć w istocie dzień obrzydliwy. Nikt chyba dziś w pole nie wyjdzie. Deszcz się wzmaga i zanosi się na trzydniówkę, jak w jesieni.
— Wątpię, szanowny panie. A deszcz przecie potrzebny na zasiewy.
— Ej — grymasił Joachim — już byłoby go dosyć. Mamy w gospodarstwie jeszcze sporo sadzenia okopowych i flance w ogrodzie — — a i pan nie dokończył swych pomiarów.
— Zdąży się wszystko zrobić na czas — urągał van der Winder słocie swym nieodmiennie pogodnym humorem i przecierał apetycznie rąbkiem serwety wargi ułożone w ciup pośród rumianej pełni oblicza.
— Pewnie, że się zrobi... ale dla kogo? — w tem sęk.
Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/326
Ta strona została przepisana.
— 320 —