Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/329

Ta strona została przepisana.
—   323   —

— Ach nie! skrzywił się Joachim majątek to jedno, a zadowolenie z życia to jeszcze co innego. — —
Van der Winder, jako człowiek o mocnych nerwach i o prostokątnej budowie duchowej, nie znał się na ironji, ani na niedomawianiach. Zaczął rozwijać pocieszające komunały o trudnym dorobku zaledwie oswobodzonego państwa, o siłach uśpionych, które nic omieszkają rychło zbudzić się w jutrzni wolności...
— Taka to jutrznia, jak dzisiejsza, zapłakana — odrzekł Joachim, wskazując na okna. Długoby o tem gadać, panie van der Winder. — — —
Wstali od stołu. Przeszli ostrożnie koło sypialnego pokoju Edwina, gdzie panowała jeszcze senna cisza. Ponieważ nie mieli tymczasem nic innego do czynienia, udali się na oszklony ganek, aby obserwować przekorną pogodę i wywróżyć, kiedy niebo zechce się ułaskawić.
Górne sita nie przestawały rosić obfitym natryskiem, w którym mokły młode liście kasztanów, płaczliwie obwisłe. Ziemia, syta już deszczu, zasklepiła swe pory ssące, utrzymując na powierzchni strumyki i jeziorka najeżone mirjadami kryształowych igieł migawkowo przepadających. Nie było wiatru, więc drzewa ociekały zlewą, zrezygnowane bez szemrania; tylko jurne listki bzów drgały raz po raz z oburzenia pod ciosami natrętnych kropel, a przyziemne