były aż do znudzenia te same, co wczoraj i przedwczoraj: Niemcy urządzali Ukrainę, siedząc w Kijowie, a we Francji trwała ciągle ich wielka, ostateczna ofensywa.
Tylko ciężkie powietrze późnej jesieni tak było nasycone miljonami krzyżujących się w niem radiotelegramów, nieuchwytnych w dosłownym sensie, że drżało i śpiewało, niby wiosenne.
Edwin szedł pewnego dnia pod wieczór ulicą 5-go listopada z zamiarem ponownego zażądania mebli ojcowskich od majora niemieckiego, który w nich się dotąd rozsiadał. Szedł pełen dobrego przeczucia nietylko co do mebli, lecz co do ogólnego zwrotu w zakisłej sytuacji ogólnej. Zacierał ręce i mówił półgłosem do siebie:
— Coś się ruszy nareszcie — —
Jakoż środkiem ulicy, z oddalenia, przypływał do niego ruch i wrzask. Ruch był przyziemny, niby rzuconego po bruku grona piłek, wrzask był dziecięcy.
— Aha — poznał Edwin — wypuszczono z redakcji wieczorny numer „Głosu cudeńskiego“.
Pośrodku stada chłopców jechał jeden na rowerze, objuczony ciężkiemi torbami. Wyprzedzały go piesze chłopaki, rozpędzone aż do nieprzytomności, rzucając na wszystkie strony drukowane płachty i okrzyk spazmatyczny:
Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/48
Ta strona została przepisana.
— 42 —