szych znajomych. Pozostawało tymczasem osobiste badanie ze stanowiska ulicznego.
Do podobnego wniosku doszła widocznie wielka liczba Cudnian, bo na ulicę wyległy tłumy niby wielkanocne, chociaż dzień był powszedni. Buchała z tłumu raczej jubilacja, niż groza, a szczególniej można było zauważyć jakowąś zbiorową wolę, ośmieloną przez wypadki.
— Precz z Niemcami! — wykrzyknął tu i ówdzie młodzik niewiadomego powołania, a podchwytywały okrzyk łobuzy, baby i gawiedź.
Ale okrzyk, wpadłszy w zwartą masę publiczności, znajdował poparcie, nie wywoływał nigdzie protestu. Iskrzyły się oczy, zacinały wargi. Nieswojo było rzadkim piechurom niemieckim, bezbronnym, snującym się wśród tłumu, zawsze w kierunku do dworca kolejowego. Spotkał raz Edwin nawet większy oddział gemajnów rozbrojony i prowadzony środkiem ulicy przez wojsko cudeńskie pod bronią. Gwizdki i urągania ścigały wczorajszych panów miasta. Krzątali się tu i ówdzie członkowie nowej straży obywatelskiej z przepaskami na rękawach, niekiedy z karabinami w ręku. Widok był w każdym razie przejmujący, choć improwizowany i nie szykowny.
Zapatrzonemu Edwinowi wpadł ktoś prawie w objęcia, popchnięty falą tłumu.
Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/54
Ta strona została przepisana.
— 48 —