terjał miejscowy, przerabiam u siebie — a komu sprzedam na ulicę, księdzu, czy Żydowi — to mnie już nie obchodzi.
— Ja jednak nie mogę mieć sklepu z suknem i fasolą!
— Miej dwa sklepy.
— No, zobaczymy... Niepodobieństwo, żeby się nie znalazł sposób sprzedania w Cudnie artykułów najpilniejszej potrzeby uczciwie, z umiarkowanym zyskiem, a z pominięciem rabusiów i paskarzy.
— Próbuj — od tego jesteś młody.
— Właśnie; dobrześ powiedział.
∗ ∗
∗ |
— To są przesady — mówił nazajutrz dyrektor van der Winder, konferując ze swym szefem — zdarzyły się tu i ówdzie nadużycia w urzędach i opieszałość w transportach, gnieździ się w Cudnie parodja handlu, zwana tu paskarstwem, ale takie generalizowanie nazwać wypada zdrożnem, gdyż onieśmiela inicjatywę prywatną i łamie energję. Sam widziałem wczoraj na stacji towarowej wagon sardynek, który przybył z Portugalji i wędrował tylko dni dziesięć. To na dzisiejsze warunki jest wcale znośne.
— A czy transport nie należał przypadkiem do Żyda? — wtrącił Szaropolski.