Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/108

Ta strona została przepisana.
— 100 —

nie tego domu w Mielnie, który nam wszystkim na sercu leży?
Wypili w kilka osób naczelnych przy stole. Odezwał się Workowski z przytykiem do wójta:
— Wypić dobrze, ale piwem domu nie podmuruje. Niech-no Damian powiedzą, kiedy to zebranie gminne będzie, po waszemu „schod”?
— Miało być po niedzieli we czwartek, kiedy jeszcze od naczelnika niema „razreszenia” — odrzekł Skierski.
— Zwołujcie na czwartek; ja naczelnika zaraz jutro poproszę na kuropatwy i obrobię — zapewniał Broniecki.
— Można to tak? — powątpiewał wójt — bo i pisarz będzie mantyczył...
— A czy pisarzunio kartofli w tym roku nie potrzebuje ode mnie? — zapytał Broniecki figlarnie.
— Zaraz jutro „nakażę” — zdobył się Skierski na akt władzy.
Sporo było jeszcze gadania przy stole o wielkiej sprawie Mielna, Rykoń się ożywił i przemawiał za nią, choć wiedział, że mówi do kilku sprzymierzeńców i do reszty obojętnych, jak naprzykład służba sławoszewska. Ale argumentacją swą chciał trafić do proboszcza i zwrócił się nareszcie wprost do niego:
— Żeby tak przy kazaniu w przyszłą niedzielę przemówił ksiądz proboszcz dobrodziej przychylnie o naszym domu, dużoby luda się do tego przekonało i zebranie gminne lżejby poszło.
Skrzywił się ksiądz Mlecz, jakby muchę połknął z piwem. Zanim odpowiedział, Broniecki poparł Rykonia: