źniaka, młodego fornala, z piękną Józią „żołnierką”, której męża wzięto do wojska na Kaukaz. Szło sobie powoli tych dwoje, trzymając się w pół, jak do oberka, a gdy spostrzegli Czemskiego z Manieczką, rozłączyli ramiona, zeszli im trochę z drogi, ale minęli bez ukłonu. Nie mogło tam być uczciwej zmowy między nimi, bo Józia przecie zamężna. I błysnęli oczyma jakby zuchwale ku młodej parze ze dworu, posądzając ją może o koleżeństwo. Gdyby było jasno, Stefan ujrzałby na twarzy Manieczki silny rumieniec oburzenia.
Im dalej w las, tem gorzej. Ani on, ani ona nie wiedzieli, o czem mówić. Czemski, oszołomiony całą orkiestrą wrażeń zmysłowych, czuł się teraz niezdolnym do swobody. A tak się dobrze gadało cały wieczór z tą śliczną panienką, nawet o ludzie i o jego przyszłości, nawet o kwestjach drażliwych — — Teraz, w tej nocy rozmiłowanej, trzeba było mówić jedynie o miłości — a Stefan nie poczuwał się do takiego prawa wobec Manieczki. Ona zaś, możeby i tego chętnie słuchała, tylko nie tutaj — — tu jest strasznie, wstydliwie, grzesznie — —
Ponieważ poszła szukać ojca, szła dalej, pchana przez inercję tego niewczesnego projektu. Aż jakieś głosy, nie chłopskie, wyróżniły się z innych gwarów.
— Zdaje mi się, że słyszę głos ojca pani i pani Drobińskiej — rzekł Czemski.
— Tak, zdaje się — odpowiedziała Manieczka wcale nie radośnie.
Postąpili jeszcze trochę w głąb ogrodu. Rzeczywiście, słychać było głosy Bronieckiego i pani
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/112
Ta strona została przepisana.
— 104 —