Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/132

Ta strona została przepisana.
— 124 —

„zostanie w durniach”, jeżeli nie pójdzie z duchem czasu. Niezłe zresztą chłopisko i pijak twardy — śmieje się, wierzy, czy nie wierzy, ale wchłania trunek, jak zlew uliczny deszczówkę. Kiedy już zobaczyłem, że nos mu rubinem naciąga, mówię: posłuchaj pan tej proklamacji; cały w niej obraz przyszłości. I rżnę mu głośno z druku, niby do spiskowca. — Płakał, powiadam wam! A ja już przed obiadem gwizdnąłem na moją organizację — miałem tam chłopyszków tysiące w garści, ho, ho! — żeby, jak zacznę czytać, zlazło się gapia, ile tylko zdybać w mieście, i żeby prosili o tę proklamę. Więc zaraz kelner jeden z drugim i kmiotki z rynku do nas: „dopraszam się jaśnie panów o tę kartkę”. — To już od łaski pana naczelnika zależy — odpowiadam. Zachłysnął się odrobinkę, spojrzał na mnie, dałem znak, że wypada — zaklął „czort pobieri!” — i sam rozdawał moje proklamy.
— Bajeczna historja! — zawołał ktoś ze szlachty śród ogólnego śmiechu.
— Dajcie dokończyć! — odrzekł Broniecki, sam z trudem utrzymując powagę. — Rozdał poczciwina ze sto sztuk, aż się zabieliło na rynku. — Otrzeźwiał jednak trochę, opamiętał się i przestał. Oddał mi całą paczkę i poradził, żeby ją zaraz wrzucić do pieca w kuchni. Nie oponowałem, ale mówię: cóż z tym raportem będzie, naczelniku? — „Raport musi być, w kancelarji widzieli”. Przekładam mu znowu: już teraz nasza wspólna sprawa; obaj rozdawaliśmy. — „O, psia!” — zawołał, czy inaczej tam po swojemu. — Wydoił mi przytem bestja dwa gąsiory „brzoskwinki”.