Około trawnika biegało z dziesięcioro dzieci na wyścigi. Właśnie dobiegały do celownika, na czele tęgi chłopak, może czternastoletni, i równego z nim wzrostu dziewczyna, nagiemi, mocno różowemi ramionami wynurzona z białego papilotu sukienki, na ciemnych, rozhecowanych piszczałkach. Zjawienie się starszych osób zatrzymało i oniemiło kompanję wyścigową.
— Januś! tak się rozrzucać?! taka stara panna! — upominała matka, sama rozśmieszona, i przedstawiła Czemskiemu najstarszą swą córkę, Janinę.
Stefan wyciągał rękę i do innych.
— Nie — uśmiechnęła się pani Jadwiga — tyle znowu nie mam dzieci; tylko jeszcze ten mały... chodź tu, Jurku, przywitaj się — — Starszy syn w szkołach.
— A te wszystkie? — pytał Stefan.
Dzieci pisarza i karbowego, koledzy moich w szkole domowej.
Czemski pomyślał: bardzo to pięknie, ale dlaczegóż i tamtym nie można podać ręki? — Nawet przy dobrych zamiarach wszędzie jeszcze ta szlachetczyzna, feodalizm... Jednak się uspokoił, gdy pani Jadwiga obciągnęła własnoręcznie kusą katankę, wymykającą się z pod pasa małego pisarzewicza czy karbowiaka, i gdy zauważył, że wszystkie dzieci patrzą na panią, jak na matkę.
Więc Czemski zapytał uprzejmie:
— Czy pani się także zajmuje szkolnictwem?
— Naturalnie! to moje najmilsze zajęcie. Mamy ochronkę, trochę szerszego zakroju, niż przepisane — rozumie pan?
— Rozumiem.
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/138
Ta strona została przepisana.
— 130 —