Włóczyły się mgły po ziemi, zmęczonej rodzajnością, i przesłaniały szarzyzną barwy, już przez porę jesienną wyszarzane. Czasem tylko, gdy słońce, coraz leniwsze, spojrzało weselej, we mgłach mżące powstawały tęcze, niwy ozime weseliły się szczerze zielonemi rzędami runi. Nic już na polach nie bujało wysoko, chyba przy folwarku tu i owdzie pozostał wyniosły kwadrat końskiego zębu i oczekiwał pierwszych przymrozków. Z tych kwadratów, z remiz i z pożółkłych zagajów porywały się czasami gęste stada kuropatw i, uszykowane w lotny szwadron, ciągnęły nad rolą nikłe, a tak szybkie, że, gdy przecinały powietrze nad szosą, przechodzień myślał, że się wiatr gdzieś zrywa niewytłumaczony, a gdy ujrzał wiatr, niosący się na szarych skrzydłach, już stado było daleko, ledwie obliczalne. Po runi kicały wolno pasibrzuchy — zające, utykając na przodek głowiasty, obciążony słuchami; gdy który przypadł, albo stanął słupka, trwał nieruchomie, jak rdzawy kamień, bochenkowaty, lub wytyczny, śród szmaragdowych rozłogów. Pasły się na nich i sarny, pochylając wdzięczne szyje do smakowitego szczypioru, a między niemi czujny kozieł wywyższał nad stado łeb suchy i