Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/148

Ta strona została przepisana.
— 140 —

Manieczka wygłosiła to zdanie z tak niezwykłą powagą że Broniecki przyjrzał się córce, na chwilę sam spoważniał i wysnuł morał stosowny:
— Zdarza się właśnie wtedy, kiedy dzieweczka siedzi na partykularzu i mało kogo z młodych mężczyzn widuje. A tu wiosenka życia kwitnie, szepcze do uszka — — i niema z kim o tem pogadać. Wtedy pierwsza lepsza para wąsów wydaje się ideałem. A kiedy ideał wąsy zwróci w inną stronę — tragedja. Nie mówię o Magdzie — uprze się, to niech sobie idzie do chałupy. Ale i ty, Maniuś, nie masz tu stosownego towarzystwa.
— Dlaczego?
— Mówię: towarzystwa młodych. Spraszać ich do Sławoszewa nie wypada; to jakbym się napraszał, żeby mi cię zabrano.
— Tych warszawiaków ja nie lubię — rzekła Manieczka z przekonaniem.
— Nie swatam cię przecie z łykiem warszawskim; wogóle cię nie swatam. Ale w Warszawie spotyka się cały kraj, więc i całą młodzież.
— W kabaretach! — palnęła Mańka.
— Któż ci to powiedział?! — zapytał zdumiony Broniecki.
— Byłam już przecie w Warszawie; wiem, jak tam żyją przyjezdni ze wsi.
— Co ty tam wiesz, moje dziecko! — —
Pan Józef, który sam nie stronił w W arszawie od nocnego, życia, był wcale niezadowolony z uświadomienia córki w tym kierunku. Zaczął, przeciw swemu zwyczajowi, wydziwiać nad wieczerzą: