Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/150

Ta strona została przepisana.
— 142 —

— Drobińskich?
— Pewno, pewno — starzy jej znajomi.
— A pana Czemskiego?
— Czemskiego? — zadziwił się Broniecki. — Tego nie zna ciotka Rozalja.
— To go pozna.
Ojciec popatrzył bystro w oczy córki, która nie umknęła spojrzeniem, lecz zarumieniła się. Ułożył sobie szybko w głowie szereg przypuszczeń, lecz nie chciał nalegać i mówił dalej, niby niedbałe:
— Dobry chłop, ale w głowie coś nie rychtyk.
— Jakto?! bardzo uczony!
— Przez obcych nam ludzi, przez szkodników.
— To go trzeba do nas przycisnąć.
— Próbuję. Ale ma w głowie cudzą bibułę zamiast własnych myśli. Ty zaś: córuchno, nauczyłabyś go... naprzykład, oberka, lecz nie obywatelskiej roboty. On zresztą ucieka od nas, ma w mieście swoich kamratów, gryzipiórków, a na wsi chłopów, z którymi ani be, ani me — porozumieć się nie może. Chiałby, żeby chłob był ślicznie wycięty z jego gazety, a chłop jest na złość zupełnie inny, taki, jakiego my znamy.
— Ja mu to samo mówiłam! — wtrąciła żywo Manieczka.
— Boś po ojcu rozumek wzięła, córuchno.
— Więc nietylko do oberka, tatusu?
— I języczek po ojcu!
Uściskał pan Józef córkę i zapanowała między nimi zwyczajna zgoda, oparta na gorącem przywiązaniu i wzajemnej pobłażliwości.