knie podrosły, że obawiali się gospodarze, aby nie wysiliły zbytnio swych zielonych pędów przed zimą. Udawały tymczasem wiosnę, zaścielając wielkie, regularne płaszczyzny, graniczące z rolą przeoraną, o jędrnym połysku skib świeżych z drogami szaremi, z łąkami, na których płowe stogi dumały, jak grobowce minionej krasy traw, z lasem, wiecznie młodym przez odmiany swych liści i szpilek, przez gatunki żywe i dzikie, które go zaludniają. Las, niewiadomo kiedy piękniejszy: czy na wiosnę, kiedy go młoda zieleń ogarnie; czy jesienią, kiedy złotem skrzy się i kąpie, a rozbujałą zielenią sosen i jodeł urąga ogólnemu przymieraniu?
Przez taki las słoneczny, pachnący jeszcze żywicą i już fermentem opadłych liści, jechał powóz otwarty, w cztery konie, mieszczący Bronieckiego z córką, bryczka z Magdusią, otoczoną mniejszym bagażem i jeszcze wóz z kuframi. Wszystko to dążyło do stacji kolei żelaznej. Na granicy Manieczka odwróciła się od uciekającego Sławoszewa i lekko westchnęła; żegnając dom i lato, niby ukochańsze jeszcze w tym roku.
— Cóż tak wzdychasz, córuś? Nie emigrujemy przecie do Ameryki.
— Ach nie! — — tylko tyle grzybów widziałam po drodze; myślę czy szafarka nie zapomni zamarynować — —
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/152
Ta strona została przepisana.
— 144 —