— fircyk. Nie wiem nawet, jak się z tamtymi zabrał.
— Który? który?!
— Proszę, proszę... zaraz mi do fircyka córuchna... No, Leśniowolski Oleś — nawet sławny tancerz.
— To będzie i zabawa! — klasnęła w ręce Mańka — zaprosićby i Drobińskich? — We dwie panie można już potańcować.
— Gdzie zaś? — Dopominają się o Rykonia, będzie narada o domu ludowym.
— Ale po naradzie?
— No, wieczorem, przydałaby się i pani Kara Drobińska dla ożywienia towarzystwa. Można jeszcze kogo...
— Tak, tak, tatusiu! coś i dla Mańki!
— Pomyślimy.
Tymczasem Mańka stanęła przed dużem lustrem, sięgającem posadzki, i przyglądała się swej postaci, bardziej strojnej młodością, niż perkalową sukienką i fartuszkiem białym, poplamionym karrnazynowo przez wiśnie, gotowane na konfitury.
— W fartuszku tym nie pokażesz się gościom, córuś.
— Gdzieżby znowu!
Odpasała fartuszek błyskawicznie i stanęła w całej ozdobie swej postaci niezbyt wielkiej, ale smacznej w proporcjach, szczerze obiecującej przez niekunsztowną sukienkę. W twarzy gładkiej, mocno barwnej, jakby z dwóch wydętych płatków róży złożonej, nikły drobne rysy, tylko wszystko w niej się śmiało: niebieskie oczy, białe ząbki, poczciwe i energiczne dołeczki. Jasne, jedwabne
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/17
Ta strona została przepisana.
— 9 —