Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/18

Ta strona została przepisana.
— 10 —

włosy skręcone były tak pośpiesznie, że gdzieś na wierzchu głowy, trochę na lewo, sterczała płowa kitka, niby obfity kłos dojrzałego zboża.
— I włosy trochę inaczej — dodał Broniecki, wpatrując się z lubością w córkę — najlepiej tak à la grecque — wiesz?
— To mam znowu te fałszywe karakuły przyczepiać?! — niecierpię tego!
— Masz tobie! karakuły! — parsknął Broniecki — wszystko, co usłyszy, powtarza, jak papużka! To ja o pani Drobińskiej mówiłem, bo ma włosy czarne, jak heban. Ale gdzież do twoich jasnych kudełków karakuły?! Trochę zawsze loczków przyczep, córuchno, kiedy taka moda. Trzeba im pokazać, że jesteśmy Europejczykami — o!
— A na obiad niema ryby! — zawołała Mania tragicznie.
— Musi być! Od czegóż mam córkę sławną gospodynię?
— Pójdę sama łapać.
— Łap, co chcesz, byle mi ciebie nie złapano zaraz z domu.
— Nie tak łatwo, fiu, fiu! — zagwizdała Mańka zarozumiale, choć oczy jej śmiały się zbyt odważnie do niebezpieczeństw.
Młodszy służący, Wicek, oznajmił, że bryczka dla jaśnie pana zajechała. Broniecki dopił kawę i siadł w małą, jednokonną bidkę, którą sam powoził. Chciał osobiście dojrzeć żniwa.
Świeżo jeszcze było na drogach i polach, póki rosa nie oschła. Ulubiony kasztan Bronieckiego niósł go tak rączo przez napojone woniami rozłogi, że zdawał się wymykać z obłoku pyłu, który