Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/181

Ta strona została przepisana.
— 173 —

ślona, słuchając tylko pozornie rozmów, przysiadł: się do niej ze swobodą większą, niż wprzódy.
— Więc jakże, panno Maniusiu? Mam się ubrać za markiza czy za chłopa?
— Dlaczego ma się pan przebierać? — zapytała Manieczka, jak zbudzona ze snu.
— No... na ten kadryl w menażu.
— Ach! niechże pan da spokój! Tutaj mówiono o ważniejszych sprawach, a pan znowu z tym? głupim kadrylem! Wstyd doprawdy!
— No, dobrze... — wahał się oszołomiony Oleś — ale cóż kadryl przeszkadza? — i jakim, sprawom?
— Nie słyszał pan, co mówiono o aresztowaniach najlepszej młodzieży?
— Najlepszej? nie wiem. Przyznaję, że to niewesołe — ale tymczasem można przecie konno jeździć; to zabawa rycerska.
— Można, można — odrzekła Manieczka niecierpliwie — tylko ja nie pojadę.
— To i ja nie! — ja tylko chciałem w to się wdać z panią i dla pani.
Ten zwrot mowy energiczny i szczery nierozrzewnił Manieczki, ale ją rozbroił. Spojrzała zadziwiona na Leśniowolskiego, który mówił dalej z przekonaniem, a nawet mniej pretensjonalnym, niż zwykle, akcentem:
— Myli się pani, jeżeli myśli, że ja jestem tylko światowcem i niczem więcej. Żyję w towarzystwie, w którem się urodziłem, biorę udział w jego zajęciach i zabawach; ale nie wystarczają mi; sam czuję pustkę tego życia.
— Więc dlaczegóż pan nie robi czegoś na