ną swobodę. Pan Józef zaraz wyciągnął do niego rękę:
— Jestem Broniecki, ze Sławoszewa, sąsiad syna pańskiego, Stefana. Nie przychodzę po consiljum pana doktora, bo jeszcze, chwała Bogu, jestem z lekarzami tylko w przyjaźni, ale nie w zależności pacjenta. Przychodzę pomówić o panu Stefanie, który, jak zapewne panu wiadomo...?
— Ach! — klapnął się doktór w czoło, jak gdyby teraz dopiero zbudził się do rzeczywistości — pan Broniecki ze Sławoszewa! Tyle przecie o panu słyszałem! — proszę mi darować zwłokę w przyjęciu pana, ale my, słudzy publiczni, musimy się trzymać przyjętej zasady.
— Uznaję, uznaję. — — A o synu pan wie?
— Wiem, szanowny panie. Dostał się do kozy. Niech posiedzi — może go to oduczy od papierowej roboty.
Broniecki trochę się zadziwił, jednak przyjemnie. Doktór mógł być obojętnym ojcem, ale oczywista, że jest miłym człowiekiem, pełnym szlacheckiej fantazji. Musi nawet być szlachcicem? — Lada łyk takby nie wyglądał — —
— Pogląd doktora trafia mi do przekonania. Gadałem mu to nieraz! Tymczasem jednak wartoby chłopaczka wyłabudać z ciupy.
— Udałem się już do znajomych ze świata urzędowego — odrzekł doktór frasobliwiej — mówiono mi, że sprawa małej wagi, bo cóż? tylko nielegalne zebranie. Ale kto ich tam zgadnie? — —
— Ja także znam kilka wpływowych mundurów i pozostaję do świąt w Warszawie. Mogę za tą sprawą podeptać — —
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/202
Ta strona została przepisana.
— 194 —