Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/222

Ta strona została przepisana.
— 214 —

witania. Był w spencerze i w lejbiku do stanu, czarnych, obrębionych czerwoną wypustką, w hajdawerach łowickich; na wierzchnich szatkach, obciśle ujmujących jego tors mocny i smukły, rzędy mosiężnych guzów błyszczały po wojskowemu, po kawaleryjsku. Dziarską głowę miał nienakrytą. Jakby się umyślnie tak ubrał na podziw oczom dziewczęcym, które mile na niego patrzyły, a przecie nie uprzedzono go o wizycie.
— Proszę pięknie do izby — zapraszał z ujmującym uśmiechem — możnaby się krzynkę ogrzać.
— Dziękuję wam — odrzekła Manieczka — tak tylko zatrzymałyśmy się w przejeździe do Łowicza. Ale wam zimno będzie na mrozie?
— Ej, nie, panienko — przywykłem; i taki suchy mróz nie szkodzi; przy zgniłej pogodzie łatwiej ziąb chwyci.
— Widzę, że wasz dom gminny już w robocie — zagadała Mańka.
— Ha! toć go już raz trzeba się doczekać. Fundament wykopany, materjał zwieziony. Oglądamy się już za ochroniarką i za sklepową.
Rzucił okiem na Magdę, jak z łaski, bo dotychczas patrzył wyłącznie na pannę Broniecką.
— A to, Magdusia coś dla ciebie, jeżeli już koniecznie chcesz nas opuścić! — zawołała Mańka.
Pokojówka nie odpowiedziała, ale szybko mrugnęła po kilkakroć, dając poznać, że pomysł bierze pod rozwagę. Spojrzała wreszcie na Rykonia pytająco.
— Na sklepową trzeba dobrze pisać i wedle rachunku biegłą być — odrzekł Jan poważnie.