Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/242

Ta strona została przepisana.
— 234 —

Szli tedy we dwoje w grupie rozrzewniającej; dziewczyna, zawinięta w chustę, i mędrzec — krótkowidz. Głaskały ich po skórach powiewy łagodne,, zaprawne wieścią, że tam daleko, skąd wiatr wieje, już nowa zieleń roztacza swą kusicielską woń młodości. Ale gdyby nawet chcieli wyskakiwać z ochoty, jak nimfa i satyr, nie mogli, bo tłusta, rozmiękła ziemia zatrzymywała im stopy. Przez błoto brnęli w kraj wiosny.
Jednak profesor zdołał oderwać ducha i kalosze od prozy życiowej do wyższych rojeń i przemówił głosem zdyszanym:
— Agatko — —
— Czego trzeba? podać rękę?
— Tymczasem nie... Jedyna jesteś, która mnie rozumiesz w tym kraju, pełnym jeszcze panowania ciemności, Jedynaś ty, córko ludu...
— Ee, córką to ja jezdem ojca i matki, nawet że rodzice mieli swój sklep w Sochaczewie... Ale pana lubię.
— Lubisz, Agatko? — czy to prawda? czy mówisz z namysłem?
— Jak Boga kocham.
— Wolisz, niż pana Czemskiego?
— A bo i prawda, że wolę... Pan Czemski to kobiety nie ma za człowieka!
— I wolisz, niż tego... Antka, którego u ciebie zastałem? — dodał profesor ciszej i boleśniej.
— Niech-że pan nie wydziwia! Co mnie Antek? chłop! Ja do ludzi inteligentnych przywykłam.