— Więc zgodzisz się na to, cośmy mówili... żeby mi towarzyszyć na resztę mego pracowitego życia?
— A no już... — uznała za stosowne zawstydzić się trochę — tylko wiedzieć muszę, na co idę — bo na służącą już nie chcę.
— Na towarzyszkę równo uprawnioną — rzekł: Owocny uroczyście.
— To niby... na żonę? czy jak?
— Między nami ślubów nie potrzeba — bronił się słabo profesor.
— To nie! to nic z tego! nie chcę już, żeby mnie ludzie palcami wytykali!
— Bądźmy wyżsi nad przesądy, Agatko. Czy nam klecha zwiąże ręce, czy nie, będziemy się kochali do śmierci. Nie pozwolę cię nikomu nazywać inaczej, jak profesorową.
— A ja chcę tak być zapisana! Dosyć mam tego, żeby mi lada chłop mówił po imieniu i jeszcze się przystawiał!
Owocny zadumał się, jakby walczył z sobą, choć wiedział już od paru dni, że inaczej, jak pod tym warunkiem, nie dostanie Agatki. Ale chciał wygrać uroczyście swój największy i jedyny atut:
— Masz słuszność, Agatko: stanie się, jak Pragniesz — pobierzemy się urzędownie.
Ciepło uczyniło się dziewczynie od zadowolenia miłości własnej; ujęła profesora pod ramię, Podziękowała mu przysunięciem do boku całej swej jędrnej postaci, aż mędrzec zdziecinniał, jął podrygiwać i majaczyć.
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/243
Ta strona została przepisana.
— 235 —