botników ciesielskich. Nawet Bembenista zagrzał się, zabawił w tym prawowitym gwarze i, skończywszy wyznaczone zadanie, odskoczył od belki, wołając ochoczo:
— Ejże, robota gracka! prościusieńka!
Dom budowano przy samym placu przed kancelarią gminną, gdzie się kręciło ciągle trochę ludzi. Zawsze też ktoś, czy zwolennik, czy przeciwnik budowy, zatrzymał się, aby popatrzeć na wielki warsztat, z którego, bądź co bądź, wyrośnie dziwowisko, dom ludowy, Tem bardziej dzisiaj zatrzymywali się przechodnie, poznając między robotnikami samego Jana Rykonia. Zagapiło się kilku chłopów i kilka bab z dziećmi, a że kupa przyciąga do siebie, więc każdy, kto przechodził, musiał choć na chwilę przystanąć, zadając sobie najprzód pytanie, czy też Rykoń za pieniądze robi, czy z łaski i ochoty? — —
Przechodził prędko młody gospodarz, Żułek, jakby się bardzo do czegoś śpieszył. Ale, poznawszy Rykonia, zboczył z drogi i przez belki i wióry dopadł do niego: — Bójcie się Boga, Janie! toście wy do prostych robotników przystali?!
— Jako widzicie: dom dla wszystkich, niech wszyscy ręki przyłożą.
— Za darmo robicie?
— Jużci za darmo: wstydby gospodarzowi za taką robotę pieniądze brać. Parobkom swoim dokładam za dzisiaj, bo pożyteczności pospólnej nie rozumieją.
— Poczekajcież! — rzekł zapalczywie Żułek
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/260
Ta strona została przepisana.
— 252 —