Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/275

Ta strona została przepisana.
— 267 —

ła fartuszkiem i schrupała, kręcąc noskiem od ostrego smaku surowizny.
Rzuciwszy okiem na oszklone inspekty i wysokie szańce szparagami, pomyślała‘ że dosyć na pierwszy raz oględzin, trzeba się przecie i z parkiem przywitać.
Murawa już była w nim świetna, pachnąca miętą i fiołkiem, ale niektóre korony wysokich drzew jeszcze kreśliły na niebie powikłania nagich gałęzi. Chyba że brzoza albo Czeremcha zawieruszyła się gdzie, w zieloną gazę wystrojona, między tłumem ciemnym zalotnica. Albo świerk powagą swych ramion, nakrytych ciężkim ornatem, zdawał się uciszać powstające między drzewami zaloty. Ale przy ziemi gminne bzy i jaśminy otworzyły już do słońca krocie głodnych dziobków zielonych i od nich to szło ku wierzchom zaraźliwre pragnienie wiosennej pieszczoty. Około rzeczki, pełnej figlarnego prądu, w podcieniach, dyszących jeszcze chłodem roztopów, z dnia na dzień wytrysły kępy konwalij; z bladych, tutkowatych liści wyzierały gdzieniegdzie białe grona kwiatów.
Szła do nich właśnie Manieczka, wiedząc z lat poprzednich, gdzie się rodzą.
— Są już, są! — ucieszyła się.
Bo znowu przyszło jej do głowy, że przyprowadzi Stefana do konwalij. On musi je lubić namiętnie, jak ona? — On kocha lud, ojczyznę, postęp — jak ona. Niepodobieństwo, aby nie lubił i konwalij — —
— To głupstwo — pomyślała — powiedzieć tego niepodobna, ale pomyśleć tutaj tak miło...
Powróciwszy o zmroku do domu, zapytała,