Wzruszenie ogarnęło wszystkich, nawet Bronieckiego. Zdarzyło się nawet małe zamieszanie, gdy pan Józef poszedł do swego pokoju, aby się przebrać, a Mańka wybiegła za nim bez widocznego powodu — i goście pozostali sami w wielkim salonie.
— Tatusiu! jaki ten doktór miły i piękny! — zawołała Manieczka.
— A nie mówiłem? — — I Stefan będzie taki sam. Przecie ja ich obu wynalazłem!
— Tatuś?!
— A któż tego zacnego doktora Tomasza wyłuskał z Lublina? — —
— Prawda... — odrzekła Mańka ze szczyptą obłudnej pokory, przepadającą w niezmiernej radości ogólnego porozumienia.
— A widzisz! Skąd-żebyś go nawet znała, jeżeli nie przeze mnie? Nic ci jeszcze nie powiedział — —
Ale Manieczka przejrzała już doktora w jego postaci, promieniejącej wspaniałą siwizną i mądremi oczyma, w sposobie uściśnienia jej rączki przez obie delikatne, magnetyczne dłonie uczonego.
— Tatusiu najukochańszy, najmądrzejszy!
— Tak, tak... Wracajże do nich, szczebiotko, bo pomyślą, żeśmy głowy potracili — —
Wróciła Mańka do salonu i rozpoczęła o pogodzie, która tym razem wymagała, aby o niej mówiono: zimny deszcz dukuczliwie i przekornie smagał po szybach okien.
Pogoda dostarczyła też wymówki powracającemu Bronieckiemu:
— Taki psi czas, że człowiek szlafrokuje
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/288
Ta strona została przepisana.
— 280 —