Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/298

Ta strona została przepisana.
— 290 —

ło! I wszystkim stworzeniom boskim należy się nareszcie słońce!
Zadzwonił na kamerdynera Ignacego, który zjawił się dość prędko, całkowicie ubrany, widocznie pierwej już rozbudzony przez kataklizm przyrody.
— Ogłuchłeś, arcybyku, że nie przychodzisz?!
— Jestem przecie, proszę jaśnie pana — odrzekł urażony kamerdyner.
— Pana Wierzbowskiego i ogrodnika!
— Zawołać? — —
— Nie; powsadzać na dach, żeby śnieg rozdmuchali — — Gawron! — no, ruszaj mi po nich, pókim dobry.
Przeszedł do jadalni, gdzie duże okna, nie zasłonięte, przepuszczały dzień jasny, grobowy. Słońce już wstało za tą nienawistną zamiecią. W pokoju było dużo wazonów z kwiatami, drażniącemi wonią dysharmonijnie, jak wieńce na trumnie. Broniecki przechadzał się, groźnie klapiąc pantoflami, ziejąc zemstą na żywioł wrogi a bezmyślny, gotując się do jakichś zarządzeń, choć wszystko, co pomyślał, urągało jego bezsilności. — — Aż pociągnięty wdziękiem wiązanki bzu, moknącej w wazonie, zbliżył się do niej i zatopił twarz całą w jedwabistych kiściach.
Drgnął, poczuwszy lekką rękę na ramieniu. Manieczka już wstała i cicho przyszła do ojca. Na kogo innego pewnoby fuknął, ale córkę pocałował w czoło.
— Może jedyny ocalał? — rzekła Mańka, wskazując na bez,
— Pewnie... ale co tam bez, żyto przepadło!