— Moja pani najdroższa! — odrzekł szybko Stefan, przyciskając do ust obie ręce narzeczonej.
— Poczekajcie! to zabierzcie i mnie razem, bo jakżebym ja bez was tu wytrzymał? — dodał pan Józef jowialnie.
Tak się pocieszali, na krótko, bo co kto spojrzał przez okna, mroziła mu humor niesłabnąca, tragiczna śnieżyca.
Nagle zawołała Mańka:
— Ktoś jedzie! Przed gankiem zabrzęczała uprząż pocztowa, za którą cicho przesunęły sanie.
— Prawda, zapomniałem! — rzekł Stefan — Godziemba wybierał się tu następnym pociągiem. A że u mnie ani miejsca, ani służby, miał przyjechać pocztą do Sławoszewa.
— Dlaczegóż nie mówiłeś?! — zawołał Broniecki i, uradowany, podążył do sieni.
Ogromny Godziemba, cały ubielony, na szubie, na czapce, na wąsach, wnosił do dworu mróz, ale i otuchę, że można ten mróz opanować, przez śniegi dojechać i nie pozbyć energji.
— Przyjechałem na majówkę... — mówił, zrzucając szubę.
A potem, otarłszy chustką twarz i rycerskie wąsy, przemówił z nawyknienia parlamentarnie:
— Zdaje się, że trafię w myśl wszystkich tu obecnych, serdecznie życząc szczęścia zaręczonej parze.
I ucałował mężczyzn w policzki, a Manieczkę w rękę.
— Zawsze wersalczyk! — odrzekł Broniecki
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/307
Ta strona została przepisana.
— 299 —