dla siebie bezpośredniem nie myśląca, a jednak ją w taki piękny dzień nosiło. I tak się zagawroniła przed siebie, w zbożową dal, zamiast krupy nieść kurom, aż nie spostrzegła, że do jej progu zdąża po głównej wiejskiej drodze jaskrawa postać kobieca. Dopiero gdy kobieta dosza do pierwszego słupa Rykoniowego frontu, Pawłowa jęła się jej przyglądać badawczo:
— Kie licho? — przybrana z gostyńska, a z parasolką? — —
Dorodna dziewczyna miała na sobie sukienkę jednobarwną zieloną z czarną aksamitką, naszytą na wysokości kolan i stanik z adamaszku „bladego“[1] w złote kwiaty. Czerwone sznurowadła obciskały jej zgrabne trzewiki aż do łydki. Tylko zapaskę miała w „brązki“[2], łowicką, bo i w Gostyńskiem noszą takie same — i obcisłą na głowie „salinówkę“[3] z końcami, puszczonemi na plecy, wedle wspólnej mody obu ziem sąsiednich. Nie zwracałaby też na siebie szczególnej uwagi, gdyby nie wyjątkowa świeżość ubioru i parasolka rozpięta nad głową. Bo że śmigła była i gładka, że weseliły się ciemne oczy, a usta jakoby drapieżne śmiały się do życia — to nie dziwota w okolicy, gdzie pięknych dziewczyn jest tyle, co maków w polu.
Doszła do progu i Rykoninę pocałowała w rękę. Dopiero się stara ocknęła z podziwu:
— Na wieki... Ano tak i myślałam se: Ma-
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/31
Ta strona została przepisana.
— 23 —