— Chyba żeście do nas, na gubernatora nastali? — wtrącił Workowski ironicznie.
Pomiarkował się Rykoń, że za dużo powiedział, więcej, niż sam wie. Jak to będzie? — jeszcze nie wykalkulował, miał tylko niezłomne przekonanie, że mozolne dzieło gminne musi doprowadzić do końca. W odpowiedzi sąsiadom trochę zrejterował:
— Wszyscy my sobie gubernatory, którzy dobro pospólne rozumiemy. Na składkę zrobiliśmy uchwąłę — święty nasz obowiązek płacić.
— I na co, kiej budować nie pozwalają? — ostro zapytał Workowski.
— Naczelnik nie ma mocy przeciw gminnej uchwale. Zatrzymał budowanie — stanęliśmy, ba i ta psia pogoda przeszkodziła. Ale kazać zmarnować tylą robotę nie ma mocy.
— Pytał się was będzie?
— Jensi nim potrząchną. A my to pluć w kaszę sobie pozwolimy?
— Pewno, że nie — rzekł Workowski odruchowo, przez butę, choć niezupełnie przekonany.
Tymczasem na przekorę dzielnej otusze Rykonia batogi śnieżne znowu zacięły w spocone szyby okien.
— Jezus, Marja! — zawołała Pawłowa — a toć już pokaranie za cudze, nie nasze winy!
Posępność ogarnęła izbę zamroczoną. Nie było już o czem radzić. Sąsiedzi chcieli się pożegnać, ale próbowali jeszcze przeczekać śnieżycę. Długo milczeli wszyscy, podpierając dłońmi zasępione czoła, albo krzyżując ramiona z rezygnacją.
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/312
Ta strona została przepisana.
— 304 —