— A cóż to Magdalena dzisiał nie przyszła? — zapytał Rykoń matki.
— Nie przyszła — odrzekła stara głosem miękkim i rozżalonym — porzuciła wełniak, cośmy go wczoraj zaczęły.
— Olczakówna? — zapytał Workowski.
— A juści nie inna — nawet że obiecała.
Magdusia wkradła się była już w łaski Pawłowej przez słodkie pochlebianie, tęgą pomoc w robotach, a zwłaszcza przez niezwykłą zdolność do tkactwa, które było namiętnością starej. Przychodziła też codzień do Rykoniów.
— Magda, skoro świt, zabrała się ze Stańczakami do Łowicza — objaśnił Workowski.
— To jakże wróci, kiedy Stańczakowie tu nie wracają? — zapytał Rykoń.
— Mówiła, że na południe będzie z powrotem.
— Zachciało jej się też na taki czas! — troskliwie zawołała Pawłowa.
— Nie padało nic o wschodzie słońca — tłumaczył obojętnie Workowski.
Zato teraz smagał śnieg od wschodu na zachód niemiłosiernie; ruchoma ściana zawiei, zaledwie przezroczysta, spodem oparta o niepokalaną bieliznę ziemi, szczytem tonąca w męcie chmurnym, zasuwała krainę mrozem i zniszczeniem, a choć już doszła i przeszła, trwała ciągłe w swym zaborze, w nieprzejrzanej grubości, ściskała ze wszech stron, gnębiła z góry, ścinała lodem łzy ludzkie i słabszym sercom dawała przedsmak śmierci.
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/313
Ta strona została przepisana.
— 305 —