— Kładź kożuch, mam tu drugi dla ciebie — mówił Jan szorstko, ale głosem od szczęśliwego wzruszenia nabrzmiałym.
— Tak mi ciepło, jak w puchu — odrzekła Magda, tuląc się do ukochanego, a patrząc mu już żywym ogniem w oczy.
— Kładź, kiedy ci mówię. Kawał drogi do domu, zgrzałaś się, mogłoby cię co złego chwycić.
Posłusznie odziała wielki męski kożuch, przepadła w nim ze swemi barwnemi obsłonkami, tylko główka nakryta zapaską, jak pąk kraśny, wyglądała z baranich kudłów kołnierza. Jan nawrócił konia na świeży ślad, jeszcze niezupełnie zasypany, parsknął koń, zrozumiawszy zamiar powrotu do domu — pomknęli.
— Toście po mnie wyjechali, Jasieńku? — zapytała Magda zalotnie, ale i trwożliwie, bo bała się omylić.
— A cóż miałem wam dać zmarznąć? — odrzekł Rykoń wesoło — szkoda byłoby dziewuchy; — a że niemądra, trzeba się nią opiekować, jak dzieckiem. Kto słyszał na piechtę puszczać się w zawieję?!
— Nie chcieli jechać z Łowicza! — tłumaczyła gorąco Olczakówna. — Jeden mnie dowiózł na kołach do Mastek, bo miał interes. Rubla ze mnie wziął. Ale dalej ani rusz, nikt jechać nie chciał — a trafić przecie musiałam dzisiaj do Mielna — —
Nagle przypomniała sobie.
— A jakżeż to? przecie wy na nogę chorzy — i wyjechaliście?!
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/319
Ta strona została przepisana.
— 311 —