— Już wyzdrowiałem.
— Tak prędko! — rzekła Magda, jakby zmartwiona. — To ja napróżno wybrałam się do Łowicza. — —
— Niby dlaczego?
— Ano... chciałam przywieźć wam tej maści! na stłuczenie od doktora.
— Kto ci kazał?... — zaczął Rykoń, ale głos mu załkał i urwał się.
Puścił lejce, koń przyśpieszył kroku po znajomej drodze między topolami.
A Olczakówna, pewna już, że jej biedna dola zmienia się na szczęście, łasiła się do Jana kuszącemi słowami:
— I mam ten słoiczek, tutaj go włożyłam — sięgnęła od szyi za stanik — tylko mi ręce zgrabiały... Chyba sięgniecie sami? —
Jan patrzył przez chwilę mocno w piękne, dobre, poddane oczy Magdusi i wyczytywał w nich wreszcie wspólny swój z nią los:
— Niechta już będzie, Magdusiu; jak ma być — — daj gęby słodziutkiej — —
Oj, nie broniła jej Magda, nie!
Dopiero gdy Jan od ust jej oderwał usta, a ramieniem potężnem jeszcze ją obejmował, miażdżąc kożuch i wełniak około kibici, dziewczyna zapłakała:
— Tyli czas! tyli czas mnie nie chciałeś, Jasieńku!...
— Bo jeszcze nie była nadeszła pora. Tera chocia przyszła najgorsza, człowiek zrobił, co tyl-
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/320
Ta strona została przepisana.
— 312 —