Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/67

Ta strona została przepisana.
— 59 —

ściołowi podatków w formie dziesięcin od większych obywateli i opłat za obrzędy religijne od drobniejszych owieczek. Ale przy poborach stosował pewne względy i ulgi. Znano w okolicy dużo gorszych księży.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — zabrzmiało pozdrowienie proboszcza krzepko i radośnie.
— Na wieki — odpowiedziało parę głosów.
— Mamy więc bridge’a — pomyśleli Drobiński i Świderski.
— Jest i klecha! Komplet wybornego towarzystwa — mruknął przez zęby Czemski.
Zaraz zaciągnięto do kart i Młockiego, który ulegał czasem tej pokusie.
W taki cudowny czas grać w karty! — ubolewała pani Drobińska, zerkając z obawą w stronę pozostałych mężczyzn.
— A cóż, pani dobrodziejko? — odrzekł proboszcz — zagramy sobie na werendzie albo przy otwartych oknach. Wieśniacy jesteśmy, już nam ta piękna natura spowszedniała, jak woda rybie!
— A kiedy woda księdzu Kajtusiowi obrzydła, może mu do kart postawić zieleniaczka? — Pytał Broniecki proboszcza.
— Coś mokrego nie zawadzi po upale.
Ze względu na spóźniony podwieczorek wieczerza miała być późno w nocy. Tymczasem kompanja młodszych używała świeżości ogrodu, majestatycznego pod wysoką zorzą pozachodnią. Symetryczny przy domu, ogród wpadał dalej w tak zwaną „dziką promenadę“, gdzie wąska rzeczułka płynęła między staremi drzewami. Tam podążyły