Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/68

Ta strona została przepisana.
— 60 —

młode panie, Kara i Manieczka, w towarzystwie młodych mężczyzn, Leśniowolskiego i Czemskiego. Broniecki, niepoprawnie kochający młodzież, musiał jednak dla proporcji towarzyszyć powolniejszemu z konieczności spacerowi otyłej pani Świderskiej i Godziemby.
— Czy będzie księżyc? — zapytała pani Kara, wodząc powłóczystem spojrzeniem nie po niebie, lecz po oczach mężczyzn.
Nie wiedział ani Czemski, ani Leśniowolski, tylko Manieczka objaśniła, że księżyc jest po pierwszej kwadrze i stoi już tam za drzewami, ale blady, bo jeszcze jasno od zorzy.
— Panowie nie gospodarze? — dodała, zwracając się do Czemskiego, chociaż najbliżej asystował jej Leśniowolski, który też odpowiedział:
— Owszem, owszem, proszę pani. Tylko siedziałem teraz dłużej w mieście, gdzie się mało zważa na księżyc.
— A pan, panie Czemski? — nalegała Mańka.
— Ja? — rzekł Czemski, odrywając się od wymiany spojrzeń z panią Drobińską — ja także gospodaruję. Ale mam pilniejsze zajęcia; na tym kawałku ziemi w Niespusze zastępuje mnie mój pomocnik, Durmaj.
— Jak się nazywa?! — zachichotała pani Kara.
— Maciej Durmaj, włościanin — odrzekł Czemski z powagą, jakby wymieniał nazwisko jakiego dostojnika.
— Znam i Durmaja — wtrąciła Mańka — nietęgi gospodarz.
Powiedziała to z takim rezolutnym wdziękiem,