Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/76

Ta strona została przepisana.
— 68 —

A zarazem dobry zapach pól dyszących świeżością nocną, sprowadził wspomnienie dwóch kobiet. Te groszki czy kąkole więdnące, podcięte razem ze zbożem, pachną, jak pani Kara... A ta płowa Broniecka niczem nie pachnie? Owszem, trochę, jak miód koniczyny...
Lecz i te kobiety, zapewne nie zdolne do żadnej pracy społecznej, należały do sfer i ponęt zakazanych.
Wolno mu było tylko kochać przyrodę rodzoną, obejmującą go przenikliwie mądrym spokojem, przyrodę bezpartyjną. — Jak tu cicho! — — pospały się już i sprzeczne chóry żab i monitory — derkacze; na krańcach widoku różaniec chat, świecących zielonkawo ścianami, naktytych siwemi strzechami pod światłem księżycowem. To Mielno, ogarnięte snem bez wszelkiej agitacji, bez jednego ogniska nerwowego czuwania. Stróżują poprzed wsią topole, śpią stojąc, pod czubami srebrnemi. I tylko jedna przez ten kraj snu kołacze się bryczka Czemskiego, konie opuściły głowy senne, nie ściągane lejcem drzemiącego woźnicy, nogami szłapią chyba automatycznie. Sam tylko spać nie może Czemski, choć upojony durem spokoju i woni, bo w myślach się nie pogodził z przyrodą bezpartyjną.
I dworek w Niespusze zamknął wszystkie powieki okiennic. Nie widać nawet stróża nocnego, tylko pies czujny przychodzi, łasząc się do znajomego pana, woźnicy i koni poziewających.
Zadzwonił Czemski, grzmotnął potem kilka razy pięścią we drzwi niecierpliwie. Po ich otwar-