— Zapewne... Pójdziemy więc do Mielna? co? — odprowadzę pana tylko do mojej granicy, bo mam trochę roboty dla siebie.
— Chodźmy — —
Zaledwie wyszli za okólnik folwarczny, zaczęli sobie znowu chwalić urok odpoczynku na wsi po nerwowem życiu miast.
— Ta polemika „Ludowca” i jej kulisy, w których się błąkałem, zmordowały mnie — mówił Czemski.
— Jaka polemika? — zapytał ciekawie Owocny.
— Jakto?! nie czytał pan artykułu „Ludowca” pod tytułem „Zatory” i odpowiedzi „Ojczyzny” i znowu replik? — — nie zna pan całej chryi?!
— Nie znam — bąknął profesor.
— Miałeś pan przecie choćby „Ludowca” w Niespusze — —
— Nie czytałem.
— Cóżeś pan więc tu robił? —
Spoglądał z podziwieniem na twarz Owocnego, podobną do mordy czerwonej żaby. Oczy, zwykle wybałuszone zagadkowo, mrugały teraz niby wstydliwie. Po chwili odezwał się:
— Miałem bardzo pilne zajęcie w Mielnie.
— Ale przecie... czy pan nie był w Warszawie od czasu, jak się poprzednio widzieliśmy?
— Nie byłem — wykrztusił profesor. — Rzeczywiście, może zanadto zabrnąłem w tę sprawę lokalną z uszczerbkiem centralnych...
Zdjął kapelusz i podrapał się po szczecinie, Przez którą świeciła lakierowana różowa czaszka.
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/81
Ta strona została przepisana.
— 73 —