— Powiedzcież i wy, jak tam było w Sławoszewie? — Kiedy już profesor wie wszystko od Goździka i innych —
— Ale niby... jaka atmosfera, jaki dwór, jakie przyjęcie?
Czemski odetchnął: będzie można mówić wreszcie o czemś ludzkiem, mniej zaprawnem nienawiścią.
— Jaka atmosfera? — zaczął — życie wiejskle, duża kultura ekonomiczna — — oprócz włościan zebranie ludzi typowe, myślące o swoich dochodach i o zabawie. Wiesz pan przecie, kto był — — Nie brakło i księdza.
— Ksiądz? był i ksiądz?! — nie mówiono mi o tem!
— Przyjechał już po obradach proboszcz Mlecz. Ale cały czas tylko jadł, pił i grał w karty.
— No, to jeszcze mniejsza — uspokoił się Owocny — był na swojem miejscu.
— Poznałem też parę pań, dwie ładne: panią Karolinę Drobińską...
— Wiem, wiem! — — Ja ich przecie znam wszystkich! Bywałem u nich, chciałem z nimi pracować, ale kiedym się przekonał, co to za jedni, że zawsze pójdą za podszeptem swego interesu klasowego, porzuciłem ich i stworzyłem własny kierunek... Znam ich, znam! — — Ta Drobińska, żona kretyna, klerykała.
— Dobrze — odparł Czemski — to on taki, ona przecie nie jego krewna z urodzenia.
— Przypuśćmy, że inna, A druga ładna która?
— Córka Bronieckiego, już dorosła.
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/83
Ta strona została przepisana.
— 75 —