dzić o tem dotychczasowego jej towarzysza, czy... post factum?
Zdziwiony Czemski aż się zatrzymał w przechadzce:
— O jakim towarzyszu pan mówisz: o mężu, czy o kochanku?
— Wszystko jedno — to kwestja formalna. Jakżeście uczynili naprzykład z Agatką, biorąc ją od tego proboszcza? — — Bo podobno od proboszcza? — —
— A, wie kochany profesor, że to pytanie... Jakoś to się stało... sama chciała zmienić służbę.
— Ale proboszcz nie chciał? co?
— Może i nie chciał. Byłem od niego młodszy...
— Ha! — zawołał Owocny z pewną goryczą — więc za rozstrzygające uważacie tu prawa młodości?
— Bywa tak, bywa inaczej; niema w tych sprawach kodeksu — odrzekł Czemski trochę niecierpliwie.
I ponieważ dochodzili do granicy Niespuchy, pożegnał profesora aż do obiadu, po którym Owocny miał nareszcie wyjechać do Warszawy.
Tymczasem, powracając do domu, Stefan rozmyślał:
— Nie poznaję mego profesora — — miałem go za maszynę do wyrabiania teorji, ale zarazem za gorliwego działacza. A on tu siedzi tydzień dla agitacji w Mielnie w sprawie przesądzonej... nie wie wcale o burzach w swym obozie... i filozofuje na tematy, wcale mu nie przystojne... W piętkę goni, czy co? — — —
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/85
Ta strona została przepisana.
— 77 —