drygał pod ganek pastuch Kobuzek, wywijając nad głową nieodstępną lisią czapą, niby dworski błazen:
— Prosę jaśnie pana... prosę jaśnie pana... chcom iść — —
— Niech idą! — odrzekł mocno Broniecki, zapiął i obciągnął na biodrach granatowy surdut kroju wojskowego i stanął między dwiema kolumnami.
Wytrysnęło z ciszy parę głosów kobiecych, jaskrawo niezgodnych, rozdzierających uszy, tak elektrycznych, że dreszczem dotkliwym ucięły po skórach słuchaczy. Dziecko jakieś zapłakało, przerażone.
— Skrzeczą dziewuchy, jak sójki na deszcz! — rzekł Broniecki do bliskich siebie, trzęsąc brzuchem nie bez emocji.
Powoli pieśń harmonizowała się, rosnąc. Prym wiodącej starej Walentowej, już podpiłej, ktoś zatkał gębę, wypłynęły na wierzch głosy czyste, same kobiece, uczynił się pisk mniej więcej zgodny, surowy i ostry, ale już przyjemny, jak bez stada owiec. Tylko słów jeszcze nie można było wyrozumieć. Stugłowy pochód płynął do ganku, radując oczy natłokiem barw jasnych.
Dwie przodownice, ubrane przepysznie, niosły na głowach wysokie, zamknięte korony: pszenną i żytnią, a czując się widać kapłankami obrzędu, szły w skupieniu, sztywne i uroczyste. Jedna wybrana dla swej piękności, Kaśka Jagiełłówna, była służącą u pisarza; druga mniej ładna, Zosia Pełczanka, dostąpiła wyboru dlatego, że była córką karbowego.
Teraz już można było zrozumieć słowa pieśni.
Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/90
Ta strona została przepisana.
— 82 —