Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/92

Ta strona została przepisana.
— 84 —

powołał je do siebie Broniecki, zdjął wieńce z głów i wsunął w rękę po złotej monecie.
Potem krótką miał przemowę dziękczynną do swych pomocników w gospodarstwie, zakończoną sutem rozdawaniem nagród pieniężnych.
Był to dopiero pierwszy akt uroczystości. Nastąpić miał poczęstunek, tańce w opróżnionej wozowni i jeszcze uczta w nocy. Broniecki lubił wogóle wielką skalę w zabawie, jak i w robocie.
Kiedy już fala ludu odpływała od ganku, dali się dopiero widzieć zdaleka gospodarze z Mielna, Rykoń, Workowski i Selwestrowicz, zaproszeni na okrężne, jak i wójt Skierski, który już siedział na ganku. Broniecki zawołał:
— Cóż to sąsiedzi kryjecie się, jak pokraczne panny? Nie łaska do nas tutaj?
Zaczem swobodny i piękny Rykoń, ospowaty Workowski i sążnisty Selwestrowicz, wszyscy w białych sukmanach na kompletnym stroju łowickim, przyszli wolno do ganku, zajęli miejsca i napili się pałacowego wina. Byli to, razem z wójtem, bogacze i wiejscy statyści.
— A gdzież to Kołaczyński, Orlik, Maryniak? Nie zabrali się z wami? — pytał Broniecki..
— Nie widać jakoś — odrzekł Rykoń.
Workowski, który oczy miał świdrujące, zwrócił się do Czemskiego:
— Już to pan wie, dlaczego nie przyszedł Kołaczyński, albo i Maryniak — —
— Nie wiem, nie mówiłem z nimi o tem — wyparł się Czemski.
Broniecki zaś urwał tę rozmowę, stawiając inne pytanie: