Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/104

Ta strona została przepisana.

i pasie się pospołu, parami i gniazdami, choćby do rana. Czasem słyszy się zdanie: „Ach! jak „kosztownie“ bawiłyśmy się!“ — od takich kobiet, że aż zdumienie ogarnia, kto mógł za taką zabawę jeszcze dopłacać? Imponujące równouprawnienie!
Siedziałem i jadłem. — Naraz zwróciły moją uwagę podniesione głosy u drzwi wejściowych. Przetarłem oczy, aby się przekonać, czy nie śnię.
Otoczony przez kelnerów stał w pobliżu drzwi pan Wojciech Piast. Wyższy od nich o głowę, w „maciejówce“ swej i płaszczu, wyglądał, jak wypierzony orzeł, opadnięty przez kruki. Tłumaczono mu dość natarczywie, że wszystkie miejsca zajęte. On zaś wyniośle i spokojnie rozglądał się po sali.
Rrraus! — wrzasnął jakiś pijany z za baterji kuflów, solidaryzując się instynktowo z kelnerami.
Rzuciłem się pośpiesznie ku osaczonemu stryjowi.
— Jego książęca mość przychodzi tu do mnie! — rzekłem energicznie.
Rozstąpiło się stado z ukłonami, choć i z niedowierzaniem. Piast usiadł przy moim stole.
— Cóż to stryj... w Berlinie? i po nocy?
— Wiedziałem, że tu jesteś, chciałem z tobą pomówić.
— Będzie stryj co jadł?
— O, nie o tej porze.
— Może kieliszek wina?
— Piję tylko wodę. Woda mnie utrzymuje przy tej świeżości ciała i umysłu, której jeżeli nie zauważyłeś, żal mi cię. Tadeuszku. Ty zaś zdajesz się hołdować Bachusowi, bogowi grubej rozkoszy i zapomnienia. A nam bardziej, niż innym narodom, potrzebna przytomność.

92